Trochę mnie już tu nie było, prawda? Ale nie martwcie się - działo się sporo, tylko nieco mi weny brakowało.
To tak po kolei, dużo tego będzie...
Samochód po przyjeździe do Lejdy w sumie praktycznie cały czas stał. Po mieście ciężko się jeździ, miejsca nie ma wiele. Miejsca parkingowe płatne - nie żebym był sknerą, ale dzisiaj automaty w dużej mierze przyjmują tylko karty, a w Niderlandach Visa i MasterCard to przedmiot wręcz nieznany - używają Maestro. Tego niby miałem mieć, ale po dwóch miesiącach wymiany mailowej z HR Uniwersytetu Lejdejskiego odpuściłem - bo już mniej było do powrotu, niż więcej. Przelewy dało się zrobić, bo SEPA, dwa dni (niby, a o tym za chwilę) idzie, a wypłata z każdego bankomatu to ledwie 1.50 prowizji - samo prowadzenie konta w NL wyszłoby mnie więcej. Kilometrów robiłem niewiele, weekendami, po kilka-kilkanaście, żeby się zapoznać z autem, posłuchać, przygotować. Ściąganie w bok nie ustało, mimo dobicia powietrza do koła, do tego coś mi nie grała praca skrzynki. Rzut oka pod maskę - no tak, poziom ATFu za niski. Wóz wrócił na parking, a ja zacząłem szukać, gdzie taki dostać.
Co wcale nie było proste. Na stacjach, jeśli był, to ATF IV, albo jeszcze jakiś lepszy. Na oko mieszalny... ale na oko to chłop w szpitalu umarł. Ale był sklep olejowy w okolicy i warsztat, co robi skrzynie w okolicy! Próba zdobycia oleju w tych miejscach skończyła się niepowodzeniem i dość nieoczekiwanym odkryciem, że jednak angielski nie wystarcza, wbrew opinii znanych mi z pracy autochtonów. Nie ma oleju. No nie ma, nikt tego nie stosuje. Chyba - ja wtedy po niderlandzku umiałem powiedzieć rzeczy takie, jak "tak", "nie", "dziękuję" i " mrówko*ebca", co by mi wiele nie pomogło. Zgodnie z sugestią @Milco sprawdziłem, czy da się sensownie wysyłkowo - znaczy, bez Maestro i wysyłki za miliony monet pod adres, a do punktu (dzwonek na domofonie nie działa, nie zrobili, bo miał być portier, oczywiście ani jednego, ani drugiego nie ma do dziś). Z przelewem to też jednak trochę loteria - czasami coś się zblokuje, albo lokalny bank księguje trzy dni. Ludzie w większości rozumieją, że to może trwać i w ogóle, ale raczej nie poślą towaru, zanim przelew nie dojdzie.
Jeden człek ostatnio tak zrobił, a potem bank zahaltował przelew i pan się mocno zniecierpliwił. Do stopnia, że przesłał mi informację, że tak czy siak, zapłacę mu - ma tu w pobliżu kolegów. Odpisałem, nienaganną - mam, cholera, nadzieję - chłodno-uprzejmą angielszczyzną, że skoro tak, to szkoda, że nie powiedział mi wcześniej, przekazałbym im to do rąk własnych - byłoby łatwiej i szybciej. Po tym zamilkł. Trochę szkoda, bo na ten niby-wysłany towar już troszkę czekam i nie wiem, czy też nie poinformować go, że też mam przyjaciół...
Żartuję. Przecież nie mam przyjaciół
Ale co z olejem? Na szczęście udało się - znalazłem sklep, zamówiłem, co trzeba, olej doszedł, uzupełniłem - ale tak coś wyglądało, że go jeszcze nieco brakuje. W starym aucie nigdy nie wiadomo, może wyciekać, albo co... a jeśli się wytraci w drodze, to lepiej mieć zapas. Zamówiłem kolejną paczkę, tym razem dobrałem silnikowy - niby stan był, ale znowu, kij wie, czy coś się nie podzieje - i chłodziwo (dokładnie te same powody). Tu już oczywiście nie mogło iść po mojej myśli: GLS przesłało informację, że niestety, ale nie mogli zawieźć paczki do punktu odbiorczego. I tyle. Nikt nic nie wie, na trackingu nic nie widać. Dzwonię - wiedzą tylko, że jest w drodze. W końcu, na dzień przed wyjazdem dostałem wiadomość - paczka doręczona! Lecę z pracy do punktu - nikt nic nie wie, oni nie dostali. Niedobrze... wracam do domu - no jest paczka, jakimś cudem kurier wszedł na klatkę i ciepnął paczkę pod drzwi. Widać, że to nie tylko nasza specyfika, że kurierzy żyją własnym życiem. Jeszcze minimalna ilość ATFu dolana i w sumie - gra gitara. Dozbierałem w międzyczasie pewne fajne drobiazgi, jak choćby trójkąt z logo Volvo i elegancką gaśnicę, o taką właśnie:
W dniu wyjazdy ogarnąłem się oczywiście nie na czas, załadowałem auto toną jakichś dziwnych rzeczy - co było pod ręką, a nie musiało już leżeć w Holandii, między innymi krata do kombi, jakieś wiosenne ubrania, a nawet... dwa grube słupki drewniane, które gdzieś wytargałem. Mimo opóźnienia, wszystko zgrywało się dość dobrze - nawet wentylator zaskoczył, klimatyzacja chłodziła, telefon podpięty przez adapter do radia przesyłał muzykę ze Spotify, korki nie były jakieś duże. Słowem - trasa-marzenie.
Do czasu.
Jakieś 200km od domu klimatyzacja nieco odpuściła - uznałem, że może sprężarka się odłącza, bo przyspieszam? Niestety. W ułamek sekundy później przestało chłodzić, coś głośno strzeliło, z nawiewów poleciał swąd spalenizny, a za autem - pojawiła się niebieska chmura. Do tego - pojawił się odgłos, ni to trzasków, ni to odpadania czegoś...
O ku*wa.
Szybki zjazd na prawy pas, potem na awaryjny, rzut oka pod maskę - zerwało pasek klimatyzacji, a jego pozostałości zaczepiły się o wentylator i co chwilę smagały po tym, co akurat było blisko. Przejrzałem resztę pasków - wyglądały na nieuszkodzone, alternator i pompy wody oraz wspomagania wciąż były napędzane, wentylator też się nie poblokował - i, przeklinając się za niesprawdzenie ich stanu przed podróżą, postanowiłem jechać dalej. W zasadzie, skoro pozostałe nie są w złym stanie, to co złego może się stać?
Jeszcze dużo innych rzeczy.
Dzień był gorący i jakieś 50km dalej temperatura zaczęła być z lekka nieznośna. Pojawił się kolejny problem - telefon zaczął gubić zasięg. Mam beznadziejną skłonność do kupowania głupiego sprzętu i z tego też powodu wiernie korzystam z Blackberry. To trochę specyficzny sprzęt i czasami sam z siebie żartuję, że kupuję telefon dla biznesmenów po to, żeby udawać przed innymi, że moja praca jest ważna i muszę być cały czas w kontakcie ze współpracownikami - ta, jasne. BB to dobre telefony, ale Passport, z którego korzystam, ma jedną dużą wadę: przegrzewa się i to do takiego stopnia, że parzy. Bez klimatyzacji, zaczepiony na szybie, z włączoną nawigacją - zagrzał się w pół godziny. I, co było do przewidzenia - stracił zasięg. Ok, droga nie była trudna, miałem spisane poszczególne zjazdy i pośrednie miasta, ale jednak lepiej mieć, choćby i na wszelki wypadek możliwość zareagowania, jeśliby gdzieś trzeba było z drogi zjeżdżać. Zaraz za granicą NL-DE ujrzałem symbol McSracza i postanowiłem się tam zatrzymać. Te przybytki są zazwyczaj klimatyzowane, poza tym i tak byłem głodny, a w McSraczu w PL i na Zachodzie jest mniej więcej ten sam syf, ale przynajmniej przygotowany w sposób nie urągający przepisom sanepidu. Zjechałem z autostrady, ustawiłem się w odpowiednim kierunku - droga wiodła przez parking dla TIRów. Przede mną jeden taki pojazd właśnie próbował zaparkować. Grzecznie stanąłem w odległości dobrych kilku metrów, czekając, aż ten zakończy manewr. Ale mu nie szło. Cholernie nie szło. Jak Karynie odwożącej bombelki gelendą do przedszkola w centrum Wawy. Po kilku nie udanych próbach kierowca uznał, że będzie cofał. Tyle, że przez więcej, niż pięć metrów. Wiecie, co stało się zaraz potem?
Tak. Stało się ŁUP. Nie pomogło cofanie, ile było miejsca z tyłu - tam już utworzył się sznurek amatorów szczuroburgerów i więcej, niż metr nie byłem w stanie uciec. Nie pomogły długie światła, klakson. Zrobiło się ŁUP i cały świat zginął w mgiełce płynu do spryskiwaczy, rozlewającego się po lampach i szybie, miotanego wte i wewte przez oszalałe wycieraczki.
Zjechałem na bok, żeby - po raz drugi - obejrzeć straty. Cudem nic się nie stało zderzakowi i ozdobnej listwie. Naczepa dotknęła nosa Volvo mniej-więcej na wysokości wycieraczek lamp, wpychając grill i lewą wycieraczką wgłąb. Wycieraczka "wybiła" tylną pokrywę i wyskoczyła z przekładni, przez co otwarł się ogranicznik - stąd ciągłe machanie. Nie szło tego naprawić bez żadnych narzędzi i dostępu, więc tylko wyjąłem bezpiecznik od wycieraczek. Atrapa wyłamała "uszy" mocujące ją do reflektorów, uszkodziły się też zęby u dołu. Plus popękały plastiki na tych blaszkach, gdzie kładzie się wycieraczka w pozycji spoczynku. No nic - poszedłem szukać zdolnego kierowcy.
Słyszeliście pewnie, że wszyscy trakerzy to spoko goście, słuchający Łony i Johna Deavera, do rany przyłóż, i w ogóle? Ja tak, od kumpla, którego kuzyn ma taką firmę. Niestety, ten taki nie był. Miał aparycję Mirka Handlarza, tendencję do używania Słowa Na Literę K jako przecinka i duże braki w dziale uzębienia. Po kolei wyglądało to tak:
- on nic o tym nie wie;
- on nic nie słyszał;
- on nie mógł tego zrobić;
- o ku*wa!
- on tyle nie zapłaci, za pińcet złoty to on mi pół auta wyremontuje - pewnie - umiłowanie do tanich napraw zapewne tłumaczy te pięć zębów;
- on nie ma pieniędzy;
Skończyło się tym, że wytargałem wszystko, co miał w portfelu - resztę obiecał dopłacić. Dał numer telefonu. Dał spisać dowód. Obiecał, że on "Rodaka nie oszuka" - to co, obcego wolno okraść, czy co? - i tyle. Mogłem czekać na policję - tyle, że on miał i tak nockę do odstania, a ja miałem potrzebę znalezienia się 1000km dalej jak najszybciej, szczególnie, że czasu w Polsce mogłem spędzić mało. Do tego - na upartego gość może iść w zaparte, nagrać go nie nagrałem, a kamery z parkingu "w lesie" za ciężarówkami raczej nic nie wychwyciły. No nic, kupiłem sobie tę przeklętą bułkę i w drogę. Biorąc pod uwagę fakt, ile się popsuło w ciągu 300km, to większych szans na dotarcie do celu nie miałem... A mówili mi, że McSracz jest szkodliwy.
Na szczęście na tym nieszczęścia się skończyły. Temperatura spadła, a nawiewy ustawione na telefon wystarczyły, żeby go schłodzić i utrzymywać GPS w stanie działającym. Więcej niespodzianek się nie pojawiło i w końcu, nad ranem, dotarłem do Nielepic, pomogłem Edycie nakarmić konie, po czym zwiałem wyspać się do Krakowa. Następnego dnia zabrałem się za przód auta i po godzinie pracy uruchomiłem wycieraczki na nowo - jakiś czas temu kupiłem parę lamp z silnikami bez ramion za nieduże pieniądze. Jeden z silników miał mocno pordzewiały wałek, ale nieuszkodzoną pokrywę tylną i posłużył jako dawca. Podobnie zostały przełożone plastikowe nakładki na blaszki. Łapy mocujące znalazły się w dawcy, o którym za chwilę. Została tylko nierozwiązana kwestia zębów u dołu atrapy, ponieważ nieszczególnie chciałem składać ją z trzech różnych, od nowa - pewnie będę musiał to jakoś odtworzyć, albo... ale o tym też za chwilę.
Tu zdjęcie chyba zaraz po przyjeździe, a może z popołudnia tego pierwszego dnia?
Jak tylko udało się odzyskać władzę w wycieraczkach, auto wylądowało u mechanika. Szybki rzut oka na stan wozu, okraszony zachwytem nad ogólnym stanem pojazdu, plus obowiązkowa runda po placu, potem wizyta na SKP, gdzie diagnosta też zachwalał, że auto w rewelacyjnym stanie, że jeśli tylko badania amortyzatorów wyjdą dobre, to zmienić drążki skrętne i gałki i wóz można rejestrować, że wycieków w zasadzie brak. Ostatecznie, do wymiany zakwalifikowaliśmy:
-> olej silnikowy, filtry et consortes;
-> wszystkie paski;
-> drążki i gałki z obu przodów;
-> opony z przodu.
Tak to wyglądało wtedy na parkingu, 440 nie jest moja, ale pasuje:
Szybciutko zamówiłem paski elementy zawieszenia, potem zawiesiłem się nad tym, co zrobić z kołami, czy szukać używek, czy założyć kupione do Koriolana nowe opony letnie, a może zmienić tylko przody, skoro tyły nie są jeszcze najgorsze, a auto i tak ma jeździć weekendowo i opony nowe prędzej sparcieją, niż je zjeździ? Ostatecznie Edyta przytomnie zauważyła, że przecież co jak co, ale felgi można przełożyć z jednego do drugiego, więc na przyszły rok mogę po prostu zamienić je z drugim autem, a do tego dokupić całoroczne i założyć na jeden z czterech czy pięciu kompletów wolnych felg. No w sumie racja... Dowiozłem paczkę pasków do mechanika, radośnie wróciłem do swojej roboty, po czym godzinę potem dostałem telefon, że... drążki są nie do tego auta, co trzeba. Jeden z pasków - podobnie.
Nosz, kur. Szczęście mam niesłychane do tego auta. Tyle dobrze, że auto mogło poczekać ten jeden dzień na dokupienie właściwych, poskładanie i uruchomienie na nowo. Nie udało się, niestety, przywrócić klimatyzacji - to nie pasek był problemem, a rolki prowadzące. Jedna była zatarta, a druga - skrzywiona. Da się je dostać ze Skandiksa, albo dorobić w jakiejś agromie - ale nie w weekend. No nic, oby cholerne Blackberry dało radę...
Dało. Dotarłem bez problemu. Przed wyjazdem - jeszcze pożegnalne zdjęcie pod drzewami:
A potem droga, 1200km jazdy, przerywane postojami na bramkach i bezsensowną decyzją, żeby zatankować jeszcze w Polsce (godzina straconego czasu...). Ale jazda przez Niemcy i wrażenie, gdy przy realnej prędkości 180 km/h odejmuje się ręce od kierownicy, a wóz jedzie prościutko dużo potrafi wynagrodzić
I zdjęcie z dawcą. To wczesna 960, ma jeszcze kratki w drzwiach i desce takie, jak w 760. Nie ma silnika i na moje oko kiedyś wylądowała bokiem w rowie. Ratować chyba nie ma sensu. Gdyby ktoś szukał budy z papierami - ma ciągłość OC - to na zimę chętnie się jej pozbędę. Ciekawostka - służyło jako samochód pewnej lekarki i było pełne "niespodzianek" w postaci choćby zużytych igieł. A ja myślałem, że tylko weterynarze są takimi flejami.
Co jeszcze z samych przygód auta? Trochę więcej jeżdżę sobie po okolicy, odwiedziłem Haarlem, skąd przywiozłem ciekawy, antracytowy grill, jeszcze w oryginalnym pudełku - czort wie, cóż to za diabelstwo i do czego, chyba do przejściówki, ale czy naszej, czy USa? Z kolei z odleglejszego Den Bommel przywiozłem sporo gratów od 965 USA - właściciel, John, jest kierowcą ciężarówki i fanem Volvo. Pojechali z kumplami na objazd po Europie, zrobili 8000km, aż łoś im wpadł w auto w Szwecji. Zmieciony bok, wszystkie szyby, słupek A i pofalowany dach. Jak dotarli do domu - nie wiem. Ale sporo części się uratowało: mam miedzy innymi maty grzewcze, przełącznik do anteny, amerykańską ramkę do przycisków, pompę ABS, bardzo ładne uszczelki drzwi... rozdysponuje je się po obu wozach podług potrzeb. W Polsce z kolei zarezerwowałem sobie całe wnętrze welurowe z 960 z 1991, którego użyję do odratowania mojego. Zdobyłem też pierwsze części do tempomatu, a @re5pect przesłał mi schemat... mam nadzieję odtworzyć dziada w zimie:
Podejrzewam jednak, że tym, co wielu najbardziej zainteresuje, są wrażenia z eksploatacji tego:
Silniki PRV nie mają dobrej opinii - chyba od zawsze. W jednym z pierwszych testów 760 została bardzo mocno skrytykowana, między innymi za motor. Uważane są za mało trwałe, ospałe, drogie w serwisie i paliwożerne, odstające od realiów epoki. Nie idzie podnieść mocy, chyba, że ktoś ma miliony monet. Słyszy się o przypadkach silników z wywalonymi uszczelkami, czy pękniętym wałem korbowym. Cóż mogę powiedzieć, po przejechaniu ponad 3000km w ciągu miesiąca?
Że póki co, to to guano prawda jest. No, może nie całkowicie, ale trochę bardzo tak.
Zacznijmy może od ogólnych wrażeń z prowadzenia samochodu. B204FT potrafi wyrwać do przodu jak pocisk, jeśli rozkręcić turbinę, jest szybkie, bez problemu wyprzedza, z łatwością rozpędza się do prędkości autostradowych. Auto jest stosunkowo głośne, w pewnym sensie - agresywne. Montowane w A8 ACK o zbliżonej do PRV pojemności i podobnej do B204FT mocy reaguje inaczej. Widać, że klientem docelowym był ktoś, kto nie musi udowadniać światu, że on może osiągać wielkie prędkości - on to wie. I otoczenie też powinno. Przyspieszenie nie porywa, ale auto spokojnie osiąga dowolną prędkość, o jaką można je poprosić. Podwójne szyby, cichy wydech i trzydziestozaworowa V6 powodują, że nawet przy prędkościach rzędu 180-200km/h można spokojnie rozmawiać, czy rozmawiać przez (pokładowy) telefon.
PRV... to inna bajka. To, przede wszystkim, nie tyle V6, co oberżnięte V8, o dźwięku zbliżonym bardziej do Grand Cherokee, niż do A8. Wbicie kickdownu przy prędkości 130-140 km/h przywodzi na myśl raczej sytuację, gdy siedzimy na grzbiecie ponad dwumetrowej Świnki Peppy, a ona głośno wrzeszczy "JADYMY, JADYMY" i gna na oślep przed siebie...
Wiecie, że według google Peppa ma ponad 210cm wysokości? To teraz już wiecie.
Dla PRV granica sensownych prędkości to jakieś 160 km/h. Potem już nie jest przyjemnie. Czy to jakiś wielki problem? Dla mnie nie. Okazji do jazdy szybciej znowu tak wiele nie mam. Zresztą, spalanie. No tak, 11.5-12.5l to w sumie sporo - A8 na takiej trasie paliła 9.5l. Ale zaraz, przecież większość użytkowników redblocków twierdzi, że im auta palą te 11 w trasie. To może jednak nie jest tak źle? Koriolan przed półremontem silnika palił podobnie, ale tam była ucięta lambda. No to dajmy, że będzie 10.5-11l, czyli litr, może dwa różnicy. To nie jest chyba tragedia, przecież V6 ma o połowę więcej garnków do napełnienia.
Moc i wysilenie. Czy 145 i 170KM oferowane przez 2.8l to mało? I tak, i nie. To wynik gorszy od turbinowych redblocków, na pewno. Ale jeśli obliczyć moc z litra, to dla słabszej B280F mamy niemalże to samo, co w przypadku B230F. Auta z B230F jeżdżą i mają się dobrze, nikt nie pisze, że to kupa, że nie jedzie wcale. A przecież buda 940 nie jest wiele lżejsza - jeśli w ogóle - od 760! Jeśli wziąć na warsztat B280E, to wyniki są nawet lepsze: w szczególności, stosunek moc/pojemność. Silnik spokojnie idzie porównać z Volkswagenowskim AAA, czy AAH. Nie ma tragedii.
Trwałość. I tu leży pies pogrzebany, bo nikt chyba nie ma dostępu do PRV ze znaną od nowości historią napraw i tym, jak o niego dbano. Nawet na bogatym przecież Zachodzie 760 nie było jakoś super popularne. Do nas, jeśli trafiało, to raczej nie pierwszej świeżości, no, z wyłączeniem wozów dla BOR. Czy mający za sobą 230 tysięcy Yaruzel wygląda na zmęczonego życiem? Niezbyt. Temperatura stoi idealnie na połowie skali, chłodziwa i oleju nie ubywa. Silnik nie kaszle, bez problemu wkręca się na obroty. Można jechać przez godzinę z prędkością bliską maksymalnej, a auto nie zacznie prosić o przerwę. Zapali od razu i na zimno - i na ciepło. Co będzie, gdy dojedzie do 400 tysięcy kilometrów? Nie wiem. Myślę jednak, że jeśli tylko będzie zadbany, to...nic.
760 z PRV to auto, gdzie dobrze słucha się muzyki z czołówek "Kojaka", "Mission Impossible", "Airwolfa", porządnego synthwave/sovietwave, Kraftwerku, a najcięższymi pasującymi utworami są te od Meat Loafa i cover "Push it to the limit" nagrany przez Beast in Black. To duża różnica w stosunku do B204FT, gdzie zgrywa się albo heavy metal, albo... soundtrack do Initial D. PRV służy do tego, żeby wyjechać na autostradę, włączyć "Autobahn" i pognać w nieznane po pustej drodze, ze stałą prędkością 140 km/h.
Czy PRV ma wady? Tak. Głównie tę, że nie jest redblockiem. Nie idzie go tanio uturbić, nie każdy wie, jak do niego podejść. Wygląda przedpotopowo. Brzmi przedpotopowo. Czy sprawia frajdę? A pewnie, że tak. I dlatego, pomimo drenowania kieszeni przez wir w baku, nie zamierzam się go pozbywać. Ba! Chyba kupię zimówki, bo ciężko będzie nie spróbować wyjechać sobie na drogę, choćby w Boże Narodzenie, a potem pofotografować wozu na zasypanej śniegiem daczy.
Pod warunkiem, że będzie śnieg. A ja nie spóźnię się z zakonserwowaniem dołu czymś pancernym. Ale się rozpisałem...
PS.
Traker był słownym człekiem. W końcu oddał, co miał oddać. Chociaż w międzyczasie zdążył w zawoalowany sposób zarzucić mi, że mu plandekę pociąłem. Mój kraj, taki, ku*wa, piękny.